Nasze brydżowe drogi z Antkiem skrzyżowały się tak gdzieś w latach 70-tych. Najpierw wirtualnie a potem i w realu. Ja z powodów zawodowych przeniosłem się z Bolesławca do Wrocławia, a Antek z grubsza, w tym samym czasie, idąc za głosem serca, z Katowic zjechał do Bolesławca właśnie.
Jak kiedyś pisałem, animatorem życia brydżowego wówczas w Bolesławcu był, dawno nieżyjący, Zbyszek Obidowicz, którego umiejętności brydżowe były odwrotnie proporcjonalne do chęci, a te miał nieprzebrane, nic przeto dziwnego, że za bardzo w Bolesławcu nie miał z kim grać i jak się pojawił Antek to został od razu zaanektowany na stałe przez Zbyszka w charakterze partnera. Antek jakoś ten okres przeżył. Potem grywał z różnymi partnerami by w końcu na dość długi okres związać się z Jurkiem Olenderkiem. Wtedy to nasze brydżowe ścieżki nabrały charakteru realnego.
Mianowicie, wielokrotnie grywaliśmy razem w teamach, głównie na Górnym śląsku, skąd zresztą Antek pochodził, a ułatwieniem dla wspólnych wyjazdów był fakt posiadania przez Jurka, ówczesnego cudu motoryzacyjnego, a mianowicie Syrenki 102 a potem i 103 nawet (jeśli dobrze pamiętam, rzecz jasna te symbole).
I właśnie na jednym z takich turniejów przy podliczaniu wyników miało miejsce takie zdarzenie: Na stole u Antka i Jurka przeciwnik zagrał popartyjnego wielikana w piki, którego szanse wygrania grubo przekraczały granice opłacalności; ba, były one tak wielkie, że wystarczało ich na obdzielenie co najmniej czterech kontraktów o średniej opłacalności, podwyższając szanse ich wygrania do granic pewności. My natomiast z partnerem, czy to przez nieuwagę, czy to z powodu błędu czy też z powodów systemowych zagraliśmy wielikana w bez atu, którego szanse wygrania były mniej niż mizerne, tyle, że poszedł. Zapis 2220 dla nas i wynik rozdanie 1:1 bo gramy Pattonem. I tutaj wkracza Antek z komentarzem: „Nigdy nie mogę zrozumieć jak w turnieju Pattonem można zagrać.. ”, ale zanim skończył swoją myśl, Jurek podliczył saldo i okazało się, że owe 10 różnicy zrobiło w saldzie zamiast 2:2, wynik 3:1 dla nas. A Antek to zobaczywszy dokończył; „no tak, ale teraz już rozumiem”.
W pewnym momencie nasze ścieżki jeszcze bardziej się urealniły, zaczęliśmy bowiem grać w jednej drużynie. I tutaj też dla Antka miałem szokującą niespodziankę.
W meczu drugoligowym po otwarciu partnera 1♠, dostaję kartę: x, KWxxxxx, Dxxx, x. Długo deliberowałem co z tym fantem zrobić. 1BA jakoś nie mogło mi przejść przez gardło a 2 kier wyglądało też niezbyt pachnąco. W końcu z poczuciem i to wielkim, nieodlicytowania karty, ale z cieniem nadziei, że może przeciwnik na ostatnim ręku wejdzie, to jeszcze w rozdaniu zaistnieję, spasowałem. Niestety , przeciwnik z lewej też spasował. Po otwarciu dechy, gdy usłyszałem głos partnera na widok dziadka; „ a w kiery idzie tych lew, że szkoda gadać” chciałem se odgryźć rękę albo i nawet dwie. A frustrację powiększał fakt, że partner kontrakt ten z konieczności przegrał bez jednej. Wątpliwym pocieszeniem było tylko, że rozdanie przedpartyjne więc strata nie będzie zbyt wielka???. No cóż, tonący…
Przy liczeniu wyników, na drugim stole gdzie grał właśnie Antek, zapis dla nas w tym rozdaniu wyniósł plus 100. Czyli 2 impy dla nas. Uff!. Ponieważ czułem się mimo wszystko bardzo winny, nic mnie więcej mnie nie interesowało i nawet nie popatrzyłem co ten wynik dało, tyle, że zauważyłem że było to coś z kontrą. Super.
Uciekłem do pokoju, ale na kolacji Antek był dociekliwy i zagaił: „ciekawe jak się czuje zawodnik mający siedem kart w kolorze starszym pasując po otwarciu partnera.” Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nieszczególnie. Ale Antek dalej ;”ale .. itd.”. No to już trochę w złości odpowiedziałem żeby się odczepił bo przecież zarobiłem w rozdaniu i tak 2 impy, ale coś mnie tknęło, pytam: a za co żeście wzięli tę setkę?. I tu mnie powaliło, bowiem przeciwnik z naszą kartą dojechał do siedmiu kier a ponieważ, któryś z naszych miał asa to to skontrował. Więc nie dziwię się, że Antek był taki ciekawy co do stanu mojego samopoczucia.
Stałą imprezą w której Antoni uczestniczył z dużą satysfakcją, był do pewnego czasu Kongres w Sławie. W tym roku choroba uniemożliwiła mu udział, a w roku ubiegłym przyjechał na jeden dzień czy też na dwa i w zasadzie po to, by Marek Drecki nasmażył placków ziemniaczanych. Przywiózł zresztą maszynę do tarcia ziemniaków.
Ale w latach poprzednich wraz z liczną bolesławiecką ekipą, odpracowywali rzetelnie cały kongres sławski. Niewątpliwą atrakcją kongresu, oprócz brydża rzecz jasna, były wieczorowe towarzyskie pogwarki, gdzie dla podtrzymania rozmowy, czasami spożywało się napoje niewskazane dla nieletnich oraz kobiet ciężarnych.
Tak się zawsze składa, że w trakcie kongresu, nad Sławskim jeziorem odbywa się jakaś duża impreza muzyczna. No i pewnego razu, po turnieju wieczornym, po przeprowadzeniu rytualnej analizy rozdań tego turnieju, przy współudziale wspomnianych wyżej napoi, część dyskutantów postanowiwszy przed snem nieco się przewietrzyć, poszła w stronę jeziora, gdzie właśnie odbywała się taka impreza. Tam spotkali grupę harlejowców z którą bardzo prędko się zaprzyjaźnili no i konsekwencji zaprosili ich do siebie do domku. A Antek siedział sobie w tym czasie na tarasie no i pewno analizował dlaczego w którymś rozdaniu postawił 8 a nie 10 w jakimś tam kolorze i już miał iść spać kiedy do domku wtargnęła w dosłownym sensie, wataha harlejowców w tych swoich skórzanych kurtkach. I oto Antek, takim trochę nieobecnym wzrokiem zarejestrował obecność obcych ludzi w skórzanych kurtkach z tymi dziwnymi emblematami i skomentował: „o gady przypełzły”, ale zaraz jakby chcąc zatrzeć to niezbyt miłe powitanie zaproponował, żeby koleś w z gapą na kurtce uwzględnił go jako pierwszego w kolejce po nerkę albo i nerki. Tu spotkał go zawód, gdyż facet stwierdził; „niestety stary z moich nerek, ale też i z wątroby nikt nie będzie miał korzyści, zniszczone”.
Tak więc interes nie doszedł do skutku, co nie przeszkadzało by do białego świtu te nerki oraz wątroby już wspólnie, dalej sobie psować.
Na zakończenie, trawestując znane powiedzenie muzycznych dziennikarzy dodam: Antek gra już w największym turnieju brydżowym świata.
Ale tam jak widać, wcale nie musi być łatwiej.
Żegnaj Antku!!
PS Wszystkie zdjęcia Antka zrobił Jarek Molenda.
Pierwszy turniej w życiu, miałam z 15 lat, jedyna laska w młodzieżowym bolesławieckim brydżu, turniej “Zagraj z mistrzem” (piękna inicjatywa, nie wiem czemu zanikła)… Miałam przyjemnosc zagrac właśnie z Panem Antonim. Łykałam obrzydliwie, tego nawet kierkami nazwac nie można było, ale Pan Antek wykazał się anielską cierpliwością…
Mam nadzieję, że w Niebie jest Stadion Ruchu. Do zobaczenia Panie Antoni!